Kiedy ponad sześć lat temu związałam się z moim obecnym mężem, wprowadziłam do wynajmowanego przez niego studenckiego mieszkania i rozpoczęłam z nim wspólne życie okazało się, że czeka mnie wiele pracy. Nie tylko tej, jaką miałam na cały etat w pobliskiej galerii handlowej w jednym z punktów gastronomicznych. Zorientowałam się, że życie z drugim człowiekiem – zwłaszcza takim jak On (czytaj: wiecznie zajętym) – niesie ze sobą mnóstwo zajęć.
Do tej pory facet musiał sam sobie ugotować (bądź liczyć na mrożone pierogi od mamusi), posprzątać, wyprać, poskładać rzeczy w szafie i zrobić zakupy. Przez kilka pierwszych dni przyglądałam się jak on – nadal pan swego domu – wykonuje codzienne obowiązki, godząc je ze studiami i dorywczą pracą. Długo nie wytrzymałam!
Nie podobało mi się, że w domu nigdy nie ma cukru, że stół w kuchni jest wysprzątany tylko do połowy (a druga jest zawalona niepotrzebnymi gratami, tosterem, popielniczką, brudnymi kubkami i resztkami jedzenia), że wyprane ubrania kiszą się dwa dni w pralce zanim zostaną wywieszone, że wszystko odkłada się na później („wyrzucę śmieci później”) lub na jutro („na zakupy pojadę jutro”).
Wzięłam sprawy w swoje ręce – jak to kobieta. Posprzątałam, wyprałam, kupiłam, wyniosłam.
Nie prosiłam nikogo o pomoc, bo wiedziałam, że jeśli zajmę się tym sama, zrobię to najlepiej.
Facet nie jest w ciemię bity – żaróweczka zaświeciła i po sześciu latach wszystkim w domu nadal zajmuję się ja. Łącznie z niektórymi naprawami!
Pewnego dnia – już po urodzeniu Jasia – wkurzyłam się nie na żarty, widząc stos niepozmywanych talerzy w zlewie, niewyniesione śmieci i brudną podłogę w kuchni.
„Dlaczego tyle ode mnie wymagasz?! – krzyczałam do męża. – Przecież nie mogę jednocześnie zajmować się dzieckiem, gotować, robić zakupy, wynosić śmieci, zajmować się naprawą okapu, sprzątać syf po tobie, prać twoje skarpetki i pracować! Nie mam czasu dla siebie!”
Wywiązała się z tego nieza kłótnia, bo każde z nas chciało dowieść swojej racji – ja, że czuję się wykorzystywana, on – że przecież stara mi się pomóc.
Prawda jest taka, że mąż nie wymagał ode mnie więcej, niż sama pozwoliłam mu wymagać.
To ja pokazałam mu, że dobrze czuję się wykonując pewne czynności – on to zapamiętał i uważał, że tak powinno być – w końcu sprawia mi to satysfakcję, czyż nie?
Znasz te sytuacje, kiedy
– on mówi Może zrobimy spaghetti na kolację? a Ty odpowiadasz Ok, to ja zrobię (bo wiesz, że zrobisz to lepiej);
– Twój szef mówi Nie ma nikogo, kto przygotuje prezentację na wtorek a Ty na to Ok, zajmę się tym (i tak nie masz planów na trzy kolejne wieczory);
– Twoje dziecko mówi Mam zrobić makietę wulkanu na lekcję fizyki a Ty na to Ok, zrobimy to razem (a w rezultacie robisz ją sama, bo dziecko poszło na karate a Ty lubisz bawić się w takie rzeczy);
Ile razy przejęłaś na siebie pewne obowiązki lub zadania, które mógł wykonać ktoś inny lub które można było zrobić w parze/grupie?
Ja takich blędów popełniłam wiele – pokazałam mężowi raz, drugi i kolejny, że lubię gotować, przez co dziś nie mogę się doprosić o jakikolwiek obiad wykonany przez niego a on broni się brakiem umiejętności (choć jak chce to potrafi – robi swietny makaron ze szpinakiem!). Mało tego – kiedy już zabiera się za zrobienie najprostszej jajecznicy, zachowuje się przy tym jak pięcioletnie dziecko, zadaje setki niemądrych pytań (mam jajko wbić teraz czy potem? czym to wymieszać? to jest sól? mogę to wrzucić do tego czy to osobno?) i za wszelką cenę usiłuje sprawić, bym w końcu JA zrobiła mu tę jajecznicę!
Wydaje się to zabawne, ale jeśli takich sytuacji zbierze się dziennie kilka czy kilkanaście, okazuje się, że on nic nie robi a ja mam na głowie cały dom.
Kiedy nauczyłam się obsługiwać program do obróbki filmów wyszło na to, że idzie mi to lepiej niż jemu i od tego czasu zajmuję się niczym innym jak… obróbką jego filmów!
Sami sobie wyznaczamy zakres możliwości. Próbujemy zrobić daną rzecz najlepiej, pokazując przy tym innym, że rzeczywiście jesteśmy w czymś lepsi a później wpadamy w pułapkę własnych ambicji.
„Daj, ja to zrobię, ty nie wiesz jak”
„Ok, załatwię to za ciebie, znam ten program lepiej”
„Narysuję ci ten portret do szkoły, wiesz, że potrafię”
„Ja pójdę na zakupy, wiem co trzeba kupić”
„Ja przebiorę dziecko, ty źle zakładasz pieluchę”
„Ja z nim pójdę do lekarza”
Efekt jest taki, że przyzwyczajamy innych do tego, pokazując czego można od nas oczekiwać i wygląda to wszystko tak:
„Lepiej jeśli ty to zrobisz, bo wiesz jak”
„Ostatnio poszło ci tak dobrze, teraz też możesz mi pomóc” (czyli wyręczyć)
„Mamo, tak ładnie rysujesz – narysuj mi…”
„Idź ty na zakupy, bo ja znów kupię coś, czego nie trzeba”
„Ubierz go, wiesz lepiej w co”
„Idź do lekarza z nim, ja nawet nie wiem w którym gabinecie doktor przyjmuje i gdzie w ogóle jest ta przychodnia!”
Jeśli wszystkie czynności poskładamy do kupy i będzie trzeba wykonać je tego samego dnia, wyjdzie na to, że: musisz wstawić pranie,obrobić dwudziestominutowy film, narysować dziecku portret babci, pojechać na zakupy, przebrać dziecko i pójść z nim do lekarza.
Ok, pewnie masz tak codziennie i to żaden szokujący plan dnia – w dodatku masz na głowie psa sąsiadów, obiad, wizytę hydraulika, wymianę okien a wieczorem ma wpaść siostra z trójką dzieci więc chatę trzeba wysprzątać. Phi! Załatwisz to wszystko z palcem w nosie, starczy Ci jeszcze czasu na podlanie kwiatków cioci, która jest w Kanadzie.
Czy naprawdę tak ma wyglądać każdy Twój dzień?
Zapamiętaj, że ludzie będą od Ciebie oczekiwać tylko tyle, na ile im pozwolisz.
Zwróć uwagę, że trudniej jest wymagać bez przerwy coś od kogoś, kto potrafi określić jasne granice!
Nie bierz odpowiedzialności za wszystko i za wszystkich. Wyręczanie innych nie sprawi, że Twój świat stanie się lepszy – wręcz odwrotnie: z każdym kolejnym dniem będziesz coraz gorzej znosić wymagania względem Ciebie a one nadal będą rosły.
Naucz się asertywności i odmawiania.
Zaprzyjaźnij się ze słowem NIE.
Dziel się obowiązkami!
To tylko kilka rad. W kolejnym wpisie pokażę Ci, jak sprawiedliwie i mądrze rozdzielić obowiązki w domu i w pracy, a już wkrótce rozwinę temat asertywności i nauczę Cię mówić NIE.